środa, 21 września 2016

Siedmiu wspaniałych...

... czyli 7 najmniej znanych konstrukcji pancernych II wojny światowej


Każdy interesujący się choć w najmniejszym zakresie tematyka II wojny światowej kojarzy najpopularniejsze czołgi używane podczas konfliktu - radzieckie T-34, amerykańskie M4 Sherman czy niemieckie Pantery i Tygrysy. Zapominamy jednak o konstrukcjach mniej znanych, które miały większy lub mniejszy wpływ na działania wojenne podczas najbardziej krwawego konfliktu w historii świata. Trudno opisać każdą nieznaną maszynę, dlatego wybrałem 7 najciekawszych, które trafiły do, nazwijmy to, produkcji seryjnej czyli wyszły poza deski kreślarskie i fazę prototypu.

T-34/76 uzbrojone prawdopodobnie w działo 76,2 mm L-11 albo F-34 76,2 mm.


1. Czołg pościgowy z antypodów- Sentinel AC1 - AC3


Australia w momencie wybuchu II wojny światowej nie posiadała rozwiniętego przemysłu pozwalającego na budowę własnych pojazdów pancernych, ba, nie miała nawet przemysłu motoryzacyjnego z prawdziwego zdarzenia, który można w razie konfliktu przestawić na produkcję wojenną. Sytuacja zrobiła się jeszcze poważniejsza wraz z gwałtownymi postępami wojsk japońskich na Pacyfiku. 

Prace nad Sentinelem rozpoczęły się jeszcze w listopadzie 1940 r., pierwsze prototypy pojawiły się już w lipcu 1941, a egzemplarze seryjne - w styczniu 1942 r. Na rozpoczęcie produkcji miało niewątpliwie wpływ wypowiedzenie przez Australię i państwa alianckie wojny Japonii.

Sentinel AC1
Pierwsza wersja, AC1 (od "Australian Cruiser 1") był uzbrojony w 2-funtową armatę OQF Mk IX (40 mm) i 2 karabiny maszynowe 7,62 mm. Czołg napędzały trzy silniki Cadillaca o mocy 86 kW (117 KM) i pojemności 5,7l pracujących w układzie „liścia koniczyny”. Wały napędowe ze wszystkich silników spotykały się w skrzyni transferowej umieszczonej pod wieżą armatnią, a stamtąd pojedynczy wał przechodził do przodu do głównej skrzyni przekładniowej. Załogę stanowiło 5 żołnierzy.

Sentinel AC3
Dosyć szybko okazało się, że działo 40 mm jest niewystarczające do przebicia pancerzy wielu czołgów, z którymi Australijczycy mieli się zetknąć, a jeśli nie niewystarczające, to na pewno nie wystarczająco skuteczna. W wersji AC3 zastosowano 25-funtową haubicoarmatę Royal Ordnance QF 25-pounder i zastąpiono układ "liścia koniczyny"trzema identycznymi silnikami pracującymi na wspólnym wale korbowym. Kolejną wersję, AC4 uzbrojono w świetne 17 funtowe działo ppanc. (76,2 mm).

Sentinel AC4
Sentinele nie ujrzały boju, służyły bowiem przede wszystkim do szkoleń, zastąpione w jednostkach liniowych przez masowo produkowane czołgi amerykańskie i brytyjskie. Ogółem wyprodukowano 66 egzemplarzy czołgu wszystkich wersji. Sentinele osiągały prędkość 48 km/h i miały zasięg do 320 km.


2. "Jak się nie ma co się lubi..." czyli fińskie działo samobieżne B-42

W 1941 r. Finowie przyłączyli się do niemieckiego ataku na ZSRR, w ramach tzw. "wojny kontynuacyjnej", chcąc odzyskać tereny tracone w wyniku wojny zimowej. Aby zapewnić swoim żołnierzom właściwe wsparcie, Finowie postanowili stworzyć działo szturmowe, powstałe ostatecznie z połączenia brytyjskiej haubicy 4,5 cala (114 mm) i podwozia zdobycznych radzieckich czołgów lekkich BT-7. Ze względu na nikłą ilość dostępnych materiałów udało się skonstruować jedynie 18 dział oznaczonych jako "BT-42". Zastosowanie konstrukcji wieżowej (a nie tak jak w przypadku większości dział samobieżnych - bezwieżowej) pozwoliła trzyosobowej załodze na większą elastyczność działania.
BT-42 w Muzeum Czołgów w Parola.


BT-42 pojawiły się na froncie w 1943 r. gdzie użyto ich przeciwko sowieckim umocnieniom nad rzeką Świr. Działo, mimo ogromnego kalibru, okazało się bezskuteczne przeciwko nieprzyjacielskim czołgom, zwłaszcza nowszym modelom T-34. Niewiele dało opracowanie amunicji przeciwpancernej. Dodatkowymi wadami była wysoka sylwetka, ułatwiająca trafienie przez nieprzyjaciela, a także silniki, które miały w 1943-44 już 3-4 lata, a o wymianę silników raczej trudno z wiadomych względów.

Rysunek techniczny BT-42, zwróćcie uwagę na podobieństwo do wieży radzieckiego KW-2.

Do końca wojny dotrwało 10 egzemplarzy BT-42, do dnia dzisiejszego (podobno forma niepoprawna) tylko jeden, wystawiony obecnie w Muzeum Czołgów w Parola.


3. Zdobywca Singapuru - japoński Typ 95 Ha-Go

Japońskie czołgi II wojny światowej uchodzą za jedne z najgorszych pojazdów tego typu używanych podczas konfliktu. Konkurować z nimi mogą chyba jedynie włoskie i brytyjskie czołgi lekkie, z tym, że Brytole wyprodukowali kilka całkiem udanych maszyn (chociażby Cromwelle, czy amerykańskie Shermany, na których zamontowano brytyjskie działo 17-funtowe), Włosi i Japończycy - niekoniecznie. W przeciwieństwie jednak do swoich sojuszników, "pancerni samurajowie" osiągali w boju pewne sukcesy, przynajmniej w latach przedwojennych i początkowej fazie konfliktu, o czym dalej.
Typ 95 z 7 Pułku Czołgów zniszczony na wyspie Tinian

Na początku lat trzydziestych japońska armia zgłosiła zapotrzebowanie na nowy wóz bojowy przeznaczony dla jednostek piechoty zmechanizowanej. Wersja prototypowa została zaprezentowana w 1934 r., dwa lata później ruszyła produkcja masowa. Typ 95 stał się nie tylko podstawowym czołgiem japońskich sił zbrojnych, lecz także najliczniej produkowanym - wg japońskich źródeł, zakłady Mitsubishi Heavy Industries wyprodukowały 2378 egzemplarzy, co oczywiście jest niewielką ilością w porównaniu np. z 49 tysiącami Shermanów.


Tu należałoby rozszyfrować nazwę nazwę japońskiego czołgu. W sposób dosyć łatwy do przyswojenia sposób zrobiono to na Wikipedii - "Podczas testów, a także w zakładach Mitsubishi Heavy Industries czołg oznaczony był jako Ha-Go. Ha jest trzecią sylabą japońskiego "alfabetu" (iroha). W nazewnictwie stosowanym w Mitsubishi oznaczało to, iż jest to trzeci model czołgu, po Typ 89 Chi-Ro (Yi-Go) i czołgu ciężkim Typ 95, wyprodukowany w tej firmie. Spotykane są też nazwy Ke-Go i Kyu-Go (po japońsku: "dziewięćdziesiąt pięć").

Największą zaletą czołgu była niewątpliwie jego szybkość maksymalna wynosząca 45 km/h czyli jedynie 7 km/h mniej niż prędkość radzieckiego "autostradowego" czołgu BT-5 poruszającego się na gąsienicach. Pojazd miał niewątpliwie więcej wad.
  1. Po pierwsze, opancerzenie. Już w latach 30-tych japońscy oficerowie opiniujący pojazd narzekali na 12 cm stali chroniące załogę. Co więcej, płyty montowane na szkielecie z kątowników były za pomocą nitów i śrub, a jedynie tam, gdzie pozwalała na to technologia, używane było spawanie. Trafienie w nitowany pancerz, pomijając jego relatywnie niska grubość, mogło zakończyć się masakrą załogi poszatkowanej latającymi nitami.
  2. Po drugie, uzbrojenie. Działo 37 mm było w stanie przebić pancerz o grubości 45 mm z odległości 300 m i 25 mm z 500 m (o około 100 m gorzej niż działo Boforsa).
  3. Po trzecie, zaangażowanie dowódcy w obsługę działa - podobny błąd popełniono przy konstruowaniu czołgów francuskich.
Rysunek techniczny Typ 95

Początkowe sukcesy japońscy pancerniacy zawdzięczali nie wyższości technicznej, a albo elementowi zaskoczenia (jak w przypadku Brytyjczyków w Singapurze), albo braku przeciwnika uzbrojonego w broń pancerną lub przeciwpancerną. Sytuacja uległa zmianie kiedy Typ 95 starły się z amerykańską piechotą morską uzbrojoną w skuteczną broń przeciwpancerną, nie mówiąc już o znacznie lepszych czołgach i wsparciu. 





50 egzemplarzy czołgu sprzedano Tajlandii, gdzie służyły do 1952 r. kiedy zastąpiono je amerykańskimi M24 Chaffee. Czołgi zdobyte na Armii Kwantuńskiej w 1945 Sowieci przekazali chińskim komunistom, którzy użyli ich przeciwko Kuomintangowi.

4. Niedoceniony i niewłaściwie wykorzystany - Somua S-35 


O Francuzach podczas drugiej wojny światowej powstały niezliczone żarty i anegdoty. Zarzucamy im, że zostawili Nas na pastwę losu we wrześniu 1939 r. (choć już w drugim tygodniu polska obrona się posypała i francuska armia, zdemobilizowana praktycznie od końca I wojny światowej nie zdążyła się "zebrać"), śmiejemy z porażki w 1940 r. Prawda jest taka, że we Francuzach nadal żywe były obrazy krwawych starć w okopach z lat 1914-18, a społeczeństwo francuskie odzwyczaiło się od wojny. Zawiodło również francuskie dowództwo i doktryna walki, w tym interesująca Nas doktryna walki pancernej, polegająca przede wszystkim na użyciu czołgów jako broni wsparcia piechoty.
Rysunek techniczny czołgu Somua S-35

Na uwagę zasługuje wiele francuskich konstrukcji pancernych, które z łatwością mogły poradzić sobie z większością niemieckich czołgów. Najbardziej, moim zdaniem, zapomnianym czołgiem jest Somua S-35, powstały w wyniku reorganizacji francuskich jednostek kawalerii w latach trzydziestych.


Somua używana przez Niemców
Nowością we francuskiej konstrukcji było zastosowanie, jako w pierwszym czołgu na świecie, techniki odlewania zarówno wieży jak i kadłuba, która zastąpiła zawodne nitowanie. Nowatorskie rozwiązanie stanowił także elektryczny napęd wieży, który znacznie ułatwiał prowadzenie ognia w walce manewrowej. Co więcej, w czołgach Somua powszechniej montowano radiostacje, podczas gdy najczęściej spotykaną formą komunikacji między załogami czołgów w latach trzydziestych była komunikacja ręczna.


Kolejnymi zaletami czołgu było silne opancerzenie (20 - 40 mm vs maksymalnie 20 mm w przypadku najcięższego niemieckiego czołgu w 1940 r. czyli PzKpfw IV Ausf. A) i przyzwoite uzbrojenie czyli działo Puteaux SA 35 kalibru 47 mm L/32 z zapasem 84 pocisków, które mogło zniszczyć właściwie każdy nieprzyjacielski czołg.





Wady? Przede wszystkim zaangażowanie dowódcy w obsługę działa (załogę czołgu stanowiły 3 osoby), trudno uznać za nią błędną doktrynę użycia, która była winą dowództwa, nie konstruktorów czołgu. 

Do 1 maja 1940 roku do jednostek zostało przekazanych 416 sztuk S-35, które wzięły udział m.in. w bitwach pod Arras i pod Hannut. Zdobyte egzemplarze Niemcy używali głównie do szkolenia załóg, część przekazali swoim sojusznikom (Włochom, Węgrom i Bułgarom).


5. Mały sojusznik III Rzeszy - rumuńskie niszczyciele czołgów TACAM T-60 i R-2 TD

Rumunia była, wbrew nagłówkowi, istotnym sprzymierzeńcem hitlerowców, głównie ze względu na pola roponośne w Ploeszti, napędzające właściwie niemiecką machinę wojenną. Bukareszt co prawda zachowywał w pierwszych latach wojny neutralność, o przystąpieniu do wojny zdecydowano dopiero w czerwcu 1941 r. wraz z rozpoczęciem operacji "Barbarossa". Państwom Osi udało się co prawda pokonać linie obronne Sowietów, zamykając miliony z nich w morderczych kotłach, ostatecznie jednak sojusznicze siły zatrzymała kilkadziesiąt kilometrów od Moskwy surowa zima. W chwili radzieckiego kontrataku okazało się, że rumuńscy żołnierze nie dysponują właściwie sprzętem przeciwpancernym, który mógłby stawić czoła nowszym sowieckim czołgom takim jak IS-2 i T-34.

Postanowiono improwizować, tworząc dwa niszczyciele.

Pierwszy z nich, TACAM T-60, stanowił połączenie kadłuba zdobycznych radzieckich czołgów lekkich T-60, w których usunięto wieżę i zastąpiono otwartym przedziałem bojowym i radzieckim działem przeciwpancernym M1936 F-22 76,2 mm. W porównaniu z oryginałem wzmocniono zawieszenie, które musiało udźwignąć jakby na to nie patrzeć dosyć ciężkie działo. Zapas amunicji wynosił 44 pocisków. Uzbrojenie dodatkowe stanowił czechosłowacki karabin maszynowy ZB-53.
TACAM T-60 podczas defilady 10 maja 1943 r.

Załogę stanowiły 3 osoby, pojazd osiągał prędkość do 40 km/h, zaś jego zasięg wynosił około 200 km. Ogółem "wyprodukowano" 34 T-60ki , które brały udział w walce zarówno przeciwko Sowietom (podczas operacji jassko-kiszyniowskiej) i przeciwko Niemcom (po dołączeniu w sierpniu 1944 Rumunii do obozu alianckiego). Niestety, żaden z niszczycieli nie przetrwał wojny.
Niszczyciele czołgów TACAM T-60.
Drugi z niszczycieli, TACAM R-2 TD powstał w wyniku połączenia identycznego działa (później zastąpionego przez ZiS-3) i czołgu R-2, czyli czechosłowackiego LT vz. 35, który trafił do rumuńskich sił zbrojnych już w 1937 r.

R-2 TD charaktaeryzowały podobne osiągi co TACAM T-60, zamontowano na nim także identyczny karabin maszynowy. Ogółem wyprodukowano 20 niszczycieli R-2 i pojedynczy egzemplarz służący do szkolenia. Pojazdy te wzięły udział w walkach dopiero po sierpniu 1944 r. czyli przystąpienia do koalicji antyhitlerowskiej przez Rumunię. R-2 wykorzystano m.in. w ataku na Budapeszt i Pragę. 
R-2 w Narodowym Muzeum Wojskowym w Bukareszcie.

Jedyny zachowany egzemplarz znajduje się w kolekcji Narodowym Muzeum Wojskowym w Bukareszcie.

6. Prawie jak Ikea - szwedzki Strv m/42

Szwecja dołączyła do zacnego grona państw budującego czołgi od podstaw już w latach międzywojennych, prezentując w 1932 Strv M/31 (od szwedzkiego Stridsvagn - czołg), w 1934 L-60, a w 1938 - Strv M/38. Podczas prac nad pojazdami Szwedzi w znacznym stopniu współpracowali z Niemcami.
Stridsvagn M/31 uzbrojony w działo Bofors 37 mm.

Interesujacy Nas czołg, Strv M/42 stanowił odejście od niejako tradycyjnej konstrukcji czołgu lekkiego. Po pierwsze, był niemal dwukrotnie cięższy (25 ton) od swojego poprzednika, Strv M/40 (10 ton). 

Po drugie, zmieniono główne uzbrojenie, które u poprzedników stanowiło działo Boforsa 37 mm. Pod wpływem rozwoju broni pancernej i uzbrojenia czołgów na teatrze działań wojennych, Szwedzi postanowili zamontować działo M/41 L/34 75 mm, które posiadało podobne właściwości balistyczne jak niemieckie działo 7.5 cm KwK 37 L/24. Uzbrojenie dodatkowe stanowiły 4 karabiny maszynowe Madsen 8 mm - dwa sprzężone z działem, jeden przy włazie i jeden zamontowany w tylnej części wieży, co miało pozwolić na uniknięcie tzw. martwego pola, które oznaczało obszar, w którym czołg był "bezbronny" i podatny na tak piechoty.
Stridsvagn M/42 w 2012 r.

Strv M/42, napędzany 2 silnikami Scania-Vabis L603 o mocy 160 KM każdy albo silnikiem Volvo A8B o mocy 380 KM (zależnie od wersji), osiągał prędkość 42 km/h. Załoga liczyła 4 ludzi. 56 czołgów przerobiono później na Strv 74, które stanowiły podstawę szwedzkich wojsk pancernych w początkowej fazie zimnej wojny. Pozostałe M/42 zostały zastąpione prze brytyjskie Centuriony 3.

Stridsvagn 74.

7. "Taran" z liściem klonu - Kanadyjski czołg Ram I i II

Jak wiele państw alianckich na początku drugiej wojny światowej, Kanada nie miała nowoczesnych sił pancernych, opierała się bowiem głównie na konstrukcjach powstałych krótko po I wojnie światowej, sprzedanych przez sąsiada z południa. Wraz z ekspansją III Rzeszy i zastosowaniem taktyki blitzkriegu, stało się jasne, że Kanadyjczycy muszą zaopatrzyć się w nowe czołgi. Wielka Brytania odpadała ze względu na zaangażowanie się na wszystkich frontach i niemożność wysyłania niezbędnych maszyn do Kanady. W związku z powyższym zastanawiano się nad kupnem amerykańskiego czołgu M3. Co prawda uznano umieszczenie głównego uzbrojenia w sponsonie za przestarzały, jednak do konstrukcji kanadyjskiego czołgu wykorzystano kadłub i napęd M3.

Czołg pozornie przypominał Lee/Granta, jednak usunięto z niego sponson z działem, uzyskując w ten sposób jednolity pancerz. Dodano też wieżę, na której w wersji Ram I umieszczono działo 40 mm (w wersji II zastąpiono je działem 57 mm). Uzbrojenie dodatkowe stanowiły dwa karabiny maszynowe 7,62 mm.
Ram I.
Napęd stanowił pojedynczy silnik Continental R-975 o mocy 400 KM, pozwalający na osiągnięcie 40 km/h, znośnej dzielności terenowej i zasięgu 185 km w terenie. Załogę, podobnie jak w przypadku M3, stanowiło 5 osób.
Ram II.
Mimo całkiem udanej konstrukcji Ram zaczął wchodzić do użytku w momencie, w którym do wojny przystąpiła Ameryka, wraz z przemysłem pracującym pełną parą, produkującym masowo czołgi M4 Sherman, które wkrótce stał się podstawowymi w brytyjskich, australijskich i kanadyjskich siłach zbrojnych. Ramy nigdy nie trafiły do boju, były natomiast używane do szkoleń. Posłużyły także jako podstawa do samobieżnej haubicy Sexton i transporterów opancerzonych Kangaroo. Ogółem wyprodukowano około 2000 Ramów.

Ciekawostka via Wikipedia - "po zakończeniu wojny w 1945 Królewska Armia Holenderska otrzymała pozwolenie od rządu kanadyjskiego na przejęcie za darmo wszystkich "Ramów" znajdujących się w tymczasowych magazynach na terytorium Holandii. Z tych czołgów został sformowane dwa pierwsze bataliony pancerne w historii armii holenderskiej – 1. i 2. Batalion Czołgowy (1e en 2e Bataljon Vechtwagens), każdy z nich miał na stanie 53 czołgi. "

Transporter opancerzony Kangaroo zbudowany na podwoziu czołgu Ram.



czwartek, 18 sierpnia 2016

Força Expedicionária Brasileira - Brazylijski Korpus Ekspedycyjny...


... czyli udział Brazylii w II wojnie światowej

Droga do wojny

1 września 1939 r. wybuchła II wojna światowa, najbardziej krwawy konflikt w historii ludzkości, który miał pochłonąć około 60 mln istnień ludzkich, i w który zaangażowały się prawie wszystkie istniejące wówczas państwa - od Polski, przez Mongolię i Japonię, aż po Chile i Związek Południowej Afryki. Niektóre z nich, tak jak Polska czy Francja, dołączyły do wojny już w pierwszych jej dniach, znaczna jednak część przystąpiła do konfliktu dopiero w 1944-45, chcąc znaleźć się w obozie zwycięzców (tak jak prawie wszystkie państwa Ameryki Południowej).

O ile pamiętamy o udziale Naszego własnego kraju w wojnie, o tzw. Wielkiej Czwórce (USA, ZSRR, Wielka Brytania i Chiny), to zapominamy o żołnierzach pozostałych państw, których udział w wojnie, w porównaniu z gigantycznymi armiami alianckimi, można uznać za niewielki, marginalny, to niemniej jednak, moim zdaniem, warto o nich wspomnieć. Według mnie, takim państwem jest Brazylia.


Brazylia, rządzona przez wojskową juntę Getúlio Vargasa, zachowywała od początku II wojny światowej neutralność, handlując z obydwoma blokami państw. Niechęć do przystąpienia do któregoś z nich wynikała z faktu, że pokonanie faszystowskich Niemiec i Włoch, mogło oznaczać początek dążeń Brazylijczyków do wprowadzenia ustroju demokratycznego w państwie. Vargas nie mógł jednak pozostawać neutralny - wraz z postępem na frontach, Amerykanie zaczęli na niego naciskać, co zaowocowało utworzeniem brazylijsko-amerykańskiej Komisji Obrony, której działania miały zacieśnić więzy wojskowe między obydwoma krajami.

Getúlio Dornelles Vargas, prezydent Brazylii.

Mimo, iż Brazylia pozostawała neutralna, zwiększona współpraca z Aliantami doprowadziła do ogłoszenia przez brazylijski rząd zerwania kontaktów z Niemcami, Włochami i Japonią, na konferencji w Rio de Janeiro w styczniu 1942 r. Skutkiem tego oświadczenia było zatopienie przez niemieckie okręty podwodne łącznie 13 brazylijskich statków handlowych. Brazylia pozostawała cały czas krajem neutralnym, jednak protesty ludności, która domagała się wojny i powtarzające się ataki na niemieckie społeczności w miastach, nie pozostawiły rządowi wyboru - z dniem 22 sierpnia 1944 r. Brazylia znalazła się w stanie wojny z Niemcami i Włochami.

Przygotowania do walki i dowództwo


Wkrótce po wypowiedzeniu wojny brazylijski rząd rozpoczął przygotowania do wysłania korpusu ekspedycyjnego do Europy. Nie było to łatwe przedsięwzięcie - Brazylia była krajem, którego gospodarka była nastawiona przede wszystkim na rolnictwo, nie posiadała przemysłu ciężkiego mogącego stanowić wsparcie dla kampanii wojennej, a znaczną część społeczeństwa stanowili analfabeci. Ponadto, do przyczyn, które wskazałem wcześniej (niechęć rządu do przystąpienia do wojny, w obawie o możliwość wprowadzenia demokratycznych zmian) doszły niesnaski między brazylijskimi a amerykańskimi oficjelami - co do wielkości korpusu, miejsca szkolenia itp.

Ostatecznie Brazylijczykom udało się zebrać korpus o sile jednej dywizji (25 000 ludzi wraz z uzupełnieniami i służbami pomocniczymi), choć początkowe plany zakładały wystawienie armii liczącej 100 000 ludzi. BEF (Brazilian Expedition Force) został skierowany na front włoski.


1 Dywizja Brazylijskiego Korpusu Ekspedycyjnego ( z portugalskiego -  Força Expedicionária Brasileira) została podporządkowana 15 Grupie Armii dowodzonej przez marszałka Harolda Alexandra (zastąpionego następnie przez generała Marka Clarka). Sztab BEF stanowił łącznik z brazylisjkim naczelnym dowództwem w Rio de Janeiro. Dowódcą BEF został generał Mascarenhas de Morais, dowódcą 6 Pułkowej Grupy Bojowej (pierwszej jednostki, która wylądowała we Włoszech) został generał Zenobio da Costa, a dowódcą artylerii - generał Cordeiro de Farias.

Generał de Morais (Moraes)
Wyposażenie jednostek stanowił sprzęt amerykański. Przykładowo 1oGAVCA (1 Grupa Myśliwska, Grupo de Aviação de Caça) latała na Republic P-47 Thunderbolt.



Przybycie na front i udział w walkach

Pierwsza jednostka BEF, 6 Pułkowa Grupa Bojowa, licząca około 5000 żołnierzy, opuściła Brazylię 2 czerwca 1944 r. na pokładzie USNS General Mann. Po dwutygodniowym rejsie dotarła do Neapolu, gdzie miała dołączyć do US Task Force 45. Brazylijczyków potraktowano dosyć chłodno - ponieważ nie zostały im przydzielone kwatery, żołnierze musieli spać w porcie. Czas jaki spędzili w Neapolu wykorzystali na uzupełnienie wyposażenia (Brazylijczycy lądowali we Włoszech bez broni) i szkolenie pod amerykańskim nadzorem - przygotowanie w kraju było raczej nikłe, mimo 2 letniego stanu wojny.

USS General W. A. Mann, transportowiec, na pokładzie którego BEF przypłynął do Włoch.

W sierpniu jednostkę przeniesiono do miejscowości Tarquinia, oddalonej od Neapolu o 350 km, gdzie dołączyła do amerykańskiego IV Korpusu, składającej się z mieszaniny różnych oddziałów - afroamerykańskiej 92 Dywizji Piechoty i 442 Pułku Piechoty składającego się z ... Japończyków (sic!), a także podlegających Brytyjczykom oddziałów z Nowej Zelandii, Kanady, Indii itp. W IV Korpusie znaleźli się też Polacy, Czesi, Słowacy, Grecy, włoscy antyfaszyści i francuskie oddziały kolonialne.

BEF ma na swoim koncie zwycieśtwa w bitwach o miasta Massarosa, Camaiore, Sprassasso i inne. Pierwszym zadaniem jakie otrzymał, wraz z amerykańską 370 Pułkową Grupą Bojową, były misje zwiadowcze. Później oddziały brazylijskie częściowo wypełniły lukę, jaka powstała w wyniku wycofania amerykańskiego VI Korpusu i francuskiego Korpusu Ekspedycyjnego, które wzięły udział w operacji "Dragoon" (inwazja w południowej Francji).
Brazylijscy żołnierze we Włoszech (prawdopodobnie oddziały górskie).


Warto wspomnieć o udziale Brazylijczyków w walkach w okolicach Fornovo, gdzie 28 kwietnia 1945 r. wzięto do niewoli 13000 żołnierzy wroga - Niemców z 148 Dywizji Piechoty i 90 Dywizji Grenadierów Pancernych oraz członków włoskiej Dywizji Bersaglieri (piechota górska) "Italia". Akcja Brazylijczyków zaskoczyła niemieckie dowództwo, które planowało przeprowadzić kontratak na pozycje 5 Armii - z tego względu Niemcy pozostawili wiele nietkniętych mostów na rzecze Po. Kontratak miał zwiększyć szanse na korzystniejsze rozstrzygnięcia rokowań pokojowych toczących się w Casercie. Dzięki Brazylijczykom to 5 Armia przeszła po tych mostach i zaatakowała Niemców, którym nie pozostało nic innego jak tylko bezwarunkowa kapitulacja.
Niemiecki generał Otto Fretter-Pico i brazylijscy żołnierze po bitwie pod Fornovo.


Swój szlak bojowy Brazylijczycy zakończyli na granicy włosko-francuskiej w Susie, nieopodal Turynu, gdzie połączyli się z siłami francuskimi.

Pewien wkład w wysiłek wojenny mieli też brazylijskie siły powietrzne - piloci i personel z 1 Grupo de Aviação de Caça, łącznie 350 ludzi, w tym 48 pilotów. Podczas walk utracono 22 pilotów - 5 od ognia przeciwlotniczego, 8 zostało zestrzelonych nad terytorium wroga i musiało ratować się skokiem ze spadochronem, 6 zostało zwolnionych ze służby ze względu na załamanie nerwowe, a 3 zginęło w wypadkach.
"Brazylijski" P-47 Thunderbolt.

Brazylijski dywizjon ukończył 445 misji wykonując łącznie 2546 lotów (5465 godzin). Zniszczył ponad 1300 pojazdów przeciwnika, 13 wagonów, 8 samochodów opancerzonych, 25 mostów oraz 31 składów paliwa lub amunicji. XXII Dowództwo Lotnicze potwierdziło skuteczność brazylijskich lotników, odnotowując, że, co prawda Brazylijczycy wykonali jedynie 5% ogółu misji wszystkich dywizjonów podlegających Dowództwu, ale w tych 5% zmieściło się m.in. 85% zniszczonych przez wszystkie dywizjony składy amunicji. 

Łącznie lotnicy BEF:
  1. wystrzelili 1,180,200 pocisków 12,7 mm, 850 rakiet
  2. zużyli 4,058,651 litrów benzyny
  3. zrzucili 4442 bomb
Jednostką niejako towarzyszącą części lądowej BEF był 1 E.L.O. (portugalski akronim oznaczający Esquadrilha de Ligação e Observação - Dywizjon Zwiadowczy i Łącznikowy), latający na Piper L-4H.
Brazylijski L-4H należący do 1 E.L.O..
Ogółem BEF wziął do niewoli 20,573 żołnierzy wojsk Osi, w tym 2 generałów i 892 oficerów. Brazylijczycy stracili podczas całej II wojny światowej 948 żołnierzy, służących we wszystkich trzech rodzajach sił zbrojnych - marynarka wojenna nie wchodziła w skład BEF, ale wniosła znaczny wkład wojenny w walkach z U-bootami na południowym Atlantyku.

Przydomek

Ze względu na początkową niechęć do zwiększenia zaangażowania w konflikt przez brazylijski rząd, w Brazylii powstało powiedzenie - "prędzej wąż zapali fajkę, niż BEF wyruszy na front", czyli w oryginale "Mais fácil uma cobra fumar um cachimbo, do que a FEB embarcar para o combate". Ot, takie Nasze "prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie". W związku z powyższym brazylijscy żołnierze wchodzący w skład BEF nazywali siebie "Cobra Fumantes", czyli "palące węże". Nosili także naszywki przedstawiające węża palącego fajkę. Często zdarzało się, że na moździerzach umieszczali napisy "A cobra esta fumando", czyli "wąż pali (fajkę)". Po wojnie znaczenie powiedzenia odwróciło się i zaczęło oznaczać, że coś na pewno się stanie i to stanie się nagle.
Odznaka Brazylijskiego Korpusu Ekspedycyjnego.

Podsumowanie

Choć większość strat Niemcy ponieśli na froncie wschodnim, co zmniejsza nawet kolosalny wysiłek aliantów zachodnich, nie umniejsza to odwadze i wkładowi, jaki wnieśli brazylijscy żołnierze do ogólnego wysiłku sprzymierzonych. Ba, Brazylia, była jedynym niepodległym państwem w Ameryce Południowej, które wysłało swoich żołnierzy za granicę - większość państw, jak wspomniałem wcześniej ograniczyła się do wypowiedzenia wojny III Rzeszy w 1945 r., kiedy Niemcy nie stanowiły już większego zagrożenia. Żeby nie wyolbrzymiać jednak udziału Brazylijczyków (co mamy często w zwyczaju mówiąc o własnych żołnierzach), wspomnę tylko, że dywizja brazylijska była tylko jedna spośród 30 alianckich jednostek (20 dywizji i 10 brygad) na froncie włoskim i choć dywizja odgrywała ważną rolę w sektorach, w których stacjonowała, to żaden z tych sektorów nie odgrywał pierwszorzędnej roli w szerszym ujęciu frontu - w końcu sam front miał charakter raczej drugorzędny, zwłaszcza po lądowaniu aliantów w Normandii i południowej Francji.




Kamil Modrzyk































poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Zapomniany trumwir...

... Czyli jak skończył Marek Lepidus.


Wielu z Was zapewne pamięta z lekcji historii pojecie triumwiratów - dwukrotnie występujących w historii republiki rzymskiej przymierzy trzech wpływowych person w Rzymie, które w praktyce podzieliły władzę w pańśtwie, przede wsystkim dla uniknięcia wzajemnych konfliktów (co zresztą się nie udało). W pierwszym triumwiracie wzięli udział Juliusz Cezar, Gnejusz Pompejusz i Marek Krassus, natomiast w drugim - Oktawian August, Marek Antoniusz i Marek Lepidus. O ile na pewno znacie postaci Cezara, Oktawiana Augusta, Marka Antoniusza, Pompejusza, a nawet Krassusa, który zginął w bitwie pod Carrhae. Niewiele mówi się natomiast o Marku Lepidusie, uczestniku drugiego triumwiratu.

Trzech triumwirów - Oktawian, Marek Antoniusz i Marek Lepidus.

Zacznijmy od początku. Lepidus urodził się prawdopodobnie około 88-89 r p.n.e. jako syn Marka Emiliusza Lepidusa, który był przywódcą odrodzonego stronnictwa popularów, tj. ugrupowaniu działającemu w interesie plebsu. Swoją karierę młody Lepidus rozpoczął od stanowiska triumvir montealis, tj. urzędnika odpowiedzialnego za bicie monety rzymskiej. wkrótce stał się żarliwym zwolennikiem Cezara, który nagrodził go za to stanowiskiem pretora - Lepidus zarządzał stolicą imperium w czasie, gdy Cezar rozbijał armię Pompejusza (podczas wojny domowej - temat na inny artykuł) w Grecji. Kolejnym etapem na szczeblu kariery stał się tytuł prokonsula prowincji Hispania Citerior.

Prowincja Hispania Citerior zaznaczona na pomarańczowo.

Po morderstwie Cezara, dokonanym przez spiskowców podczas id marcowych, Lepidus postanowił działać jak najszybciej, ukarać winnych i jednocześnie utrzymać porządek w stolicy, dlatego skierował swoje oddziały na Pola Marsowe. Jego propozycja wymierzenia kary spiskowcom napotkała opór Marka Antoniusza i Aulusa Hircjusza (notabene pogromcy Antoniusza z bitwy pod Mutiną - kolejny temat na artykuł). Ostatecznie zawarty został kompromis - co prawda ogłoszono amnestię dla zabójców, ale Lepidus, Antoniusz i inni zwolennicy Cezara zachowali swoje stanowiska, utrzymano też w mocy testament dyktatora. Lepidus otrzymał stanowisko Pontifexa Maximusa - kapłana, który przewodził najwyższemu kolegium kapłańskiemu.

Mniej więcej w tym samym czasie, jedyny żyjący syn Gnejusza Pompejusza (uczestnika pierwszego triumwiratu, wojny z Cezarem, który został zamordowany przez Egipcjan), Sextus*, próbował z podległymi mu siłami zagrozić Hiszpanii. Lepidusowi udało się wynegocjować pokój, za co Senat powierzył mu administrację Hiszpanii i Galii Narbońskiej.

Po kilku miesiącach dalszego zamieszania nastąpił moment, który interesuje nas najbardziej - w 44 r. p.n.e., prawdopodobnie w okolicach Mutiny** albo Bolonii,Antoniusz, Lepidus i Oktawian spotkali się aby zawrzeć sojusz, triumwirat, który miał podzielić władzę między triumwirów. W przeciwieństwie do sojuszu Cezara, Pompejusza i Krassusa, drugi triumwirat został zalegalizowany 27 listopada 44 r. p.n.e. na mocy ustawy trybuńskiej lex Titia. Lepidus otrzymał Hiszpanię i Galię Narbońską. 

Należy zaznaczyć, że w rękach triumwirów znajdowały się  tylko zachodnie prowincje Rzymu - wschód imperium kontrolowali Brutus i Gajusz Kasjusz (szwagier Brutusa). Terytorium Lepidusa miało stanowić zaplecze frontu i pozycje, na które triumwirowie mieli się wycofać w razie klęski. Ta, jak powszechnie wiadomo, nie nastąpiła - 23 października 42 p.n.e. w bitwie pod Filippi wojska Republikanów skapitulowały, a Brutus i Kasjusz zginęli. Po pacyfikacji wschodu Antoniusz i Oktawian odebrali większość ziem Lepidusowi, pozostawiając mu do zarządu prowincje w Afryce i Numidii.

Dalsze niepokoje w Rzymie (m.in. wojna peruzyńska) raczej omijały Lepidusa, albo jego udział w nich miał marginalne znaczenie. Gdy jednak w 36 r p.n.e. wybuchło powstanie na Sycylii, dowodzone przez Sextusa Pompejusza, a skierowane przeciwko porządkowi ustalonemu przez triumwirat, Lepidus zebrał armię liczącą 14 legionów, która miała pomóc w zdławieniu oporu na wyspie. Oktawianowi, który zapewne chciał pozbyć się konkurencji w zachodniej części imperium, udało się obrócić ten gest na niekorzyść swojego sojusznika. Po pokonaniu Sextusa, Lepidus nadal stacjonował ze swoimi legionami na Sycylii i zaczęto wątpić kto faktycznie sprawuje władzę nad Sycylią - Oktawian (zgodnie z triumwiratem) czy właśnie Lepidus - w końcu to on jako pierwszy wylądował ze swoimi oddziałami na Sycylii i zajął kilka głównych miast na wyspie. 

Marek Lepidus w serialu "Rzym", grany przez Ronana Viberta.


Rozpoczęły się negocjacje. Początkowo Lepidus proponował, aby Sycylia znalazła się w jego strefie wpływów, później jednak zaproponował odstąpienie wyspy Oktawianowi w zamian za przywrócenie stanu posiadania z momentu zawarcia triumwiratu tj. przekazania Lepidusowi z powrotem do zarządu Galii Narbońskiej i Hiszpanię. Cóż, negocjacje zdecydowanie nie potoczyły się po myśli pechowego triumwira - Oktawian oskarżył go o organizowanie rebelii i uzurpowanie sobie nieprzynależnych praw. Co gorsza, legiony Lepidusa przeszły na stronę Oktawiana... Ostateczne 22 września 36 r. p.n.e. został pozbawiony wszystkich tytułów oprócz tytułu Pontifex Maximus. Ponadto Lepidus został zesłany na wygnanie w Circeii (obecnie San Felice Circeo we Włoszech). Na tym nie skończyły się jednak jego tragedie - 6 lat później jego syn, Lepidus Młodszy wziął udział w spisku przeciwko Oktawianowi, za co został stracony.

Marek Emiliusz Lepidus spędził resztę życia w nędzy i zmarł około 13-12 r p.n.e.

*w 36 p.n.e. został schwytany w Milecie i bez sądu stracony na rozkaz jednego z dowódców Antoniusza, Marka Titusa.
**podczas nieudanej próby zajęcia Galii Przedalpejskiej, Marek Antoniusz został pokonany w bitwie pod Mutiną przez wojska republiki, dowodzone przez Aulusa Hircjusza i Oktawiana Augusta - Hircjusz zmarł w wyniku otrzymanych ran.

poniedziałek, 25 lipca 2016

Pozew przeciwko ZDF i producentom „Nasze matki, nasi ojcowie”.

W 2013 przez polskie media przetoczyła się gigantyczna afera w sprawie emisji niemieckiego mini-serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”. Chodziło głównie o to, że żołnierzy Armii Krajowej przedstawiono w nim jako antysemitów, żydożerców i generalnie osoby niewiele lepsze od członków SS. Teraz jedna z polskich kancelarii złożyła pozew w tej sprawie. Jako wnuk żołnierzy AK, oraz osoby odznaczonej przez instytut Yad Vashem, oraz prawie-już-absolwent prawa pozwolę sobie wtrącić swoje 3 grosze w tym temacie. Będzie trochę prywaty, ale myślę, że coś tam jednak wniesie do sprawy.

1. Mój pierwszy kontakt z serialem- był kompletnie przypadkowy! Serio. Na kilka tygodni przed całą aferą jaka wybuchła w polskich mediach, akurat skakałem po kanałach i satelicie dojechałem do stacji zagranicznych, w tym ZDF, gdzie serial miał akurat swoją premierę (wyjątkowy zbieg okoliczności! Ani nie mam specjalnie w zwyczaju jechać do kanałów kilkaset, ani o serialu nie wiedziałem wcześniej). Jako miłośnik II WŚ moją uwagę przykuły mundury z tego okresu. Postanowiłem więc „obczaić, jak też Niemiaszki się przedstawiają”. Dodam- mój niemiecki to ledwie parę słów. I doznałem lekkiego szoku, bo trafiłem akurat na scenę, gdy oficer SS strzela w głowę małej dziewczynce. Pomyślałem „ok- może Niemcy zrozumieli, że próba wybielania ich roli w II WŚ jest nie na miejscu”. I z jakiegoś powodu przełączyłem kanał, pozostając w tym błogim przekonaniu.

2.  Afera w Polsce- wybuchła jakoś z pewnym opóźnieniem, ale co tam. Generalnie wyszło, że Akowców przedstawia się tam w negatywnym świetle i nagle, gdy okazało się, że TVP kupiła prawa do emisji serialu, wielu miało zamiar iść z pochodniami i widłami na Woronicza.

3. Czy TVP powinno serial emitować w świetle tej afery?- cóż wyrażę opinię niepopularną ale... absolutnie tak! Nie dlatego, że mam zamiar szkalować formację, w imię której mój dziadek ganiał po lasach. Po prostu już tyle razy byłem świadkiem różnym „gównoburz”, w których twierdzono, że nasz naród i jego bohaterów szkalowano, a w sumie nie była to prawda, że musiałem się o tym przekonać. Żeby daleko nie szukać- graliście kiedyś w b. dobrą grę strategiczną „Codename Panzers: Phase One”? Na początku gry wcielamy się w Niemców atakujących Polskę w 1939. W jednej z cut-scenek, po wkroczeniu do jednej z podwarszawskich miejscowości spotykamy pijanego polskiego dowódcę. Jezusie Nazarejski- jak zareagowały polskie media? „Że Polaków przedstawiają jako alkoholików”, „że coś tam”. Każdy kto grał wie, że scena przedstawiała tak naprawdę dowódcę, który upił się po przegranej, honorowej walce z przeważającym wrogiem. W tym miejscu moglibyśmy wstawić Anglika, Francuza, Amerykanina, Węgra czy Eskimosa. Kontekst narodowościowy nie miał tu ŻADNEGO znaczenia i nie miał na celu szkalowanie żadnego narodu. Ale media o czymś musiały pisać. Dlatego też chciałem zobaczyć serial w całości- żeby poznać kontekst, żeby zobaczyć jak to tych akowców przedstawiono. Jednym zdanie: „dla czystej rzetelności, należało sprawdzić, czy jest się o co obrażać”.  No i się przekonałem.

4. Czy weterani AK i my Polacy, którzy staramy się pielęgnować tradycję Armii Krajowej mamy prawo obrażać się o ten serial?- TAK! Po zobaczeniu całości, musiałem z przykrością stwierdzić, że media przestawiły sprawę rzetelnie. Kontekst w jakim przedstawieni są żołnierze AK w przedmiotowym serialu jest ewidentnie kłamliwy i wypaczony.

5. Wydźwięk serialu- to nawet nie jest tak, że Niemcy w tym serialu unikają odpowiedzialności za II WŚ, Holocaust i te wszystkie nieszczęścia z lat 30tych i 40tych. Trzeba uczciwie przyznać, że twórcy serialu przedstawiają Niemców jako niezłych bydlaków. Jest wspomniana scena, gdy SS‑man strzela dziewczynce w głowę. Represje Wermachtu wobec Żydów i ludności cywilnej na wschodzie przewijają się w serialu „często- gęsto”. Na czym polega problem? Cóż- nie unika się tu niemieckiej odpowiedzialności za te wszystkie nieszczęścia, tylko stara się ją rozmyć, rzekłbym- rozwodnić. Pokazuje się, że inne narody biorące udział w II WŚ zachowywały się podobnie, na zasadzie „abo my tamto, ale pomagali nam Ukraińcy, a Polacy i Rosjanie tamto”. Nawet to może i prawda, ale chodzi to trochę o skalę, w której przeważali Niemcy. I to tworzy wypaczony obraz zdarzeń z lat 1939-45.



6. Głupoty serialowe- cóż, niby nie mają wielkiego znaczenia, ale pokazują trochę, jak scenarzysta podszedł do tematu. A podszedł trochę na zasadzie „na od.....”. Przede wszystkim kłują w oczy idiotyzmy geograficzne, pokazujące, że researche nie wykraczał poza „kto mieszka na wschód od Niemiec”, względnie „jakieś miasta na wschód od Niemiec”, albo „aktualna mapa Niemiec”. I tak ukraińska policja pomocnicza szlaja się w mieście Orzeł, dowiadujemy się, że ówczesne Gliwice (Gleiwitz) są w Polsce, a uciekający spod nich partyzanci, żeby dojść do Warszawy muszą przejść przez okolice Lublina.... No ale widocznie w Niemczech nie ma wikipedii albo google maps.... (drobna złośliwość). Aha- co do samego antysemityzmu AK. Niewątpliwe zdarzały się przypadki o podłożu, antysemickim, jednak akurat w wypadku tej formacji, można śmiało powiedzieć, że były to przypadki sprzeczne z wytycznymi dowództwa i rządu na uchodźstwie, a więc każdy taki przypadek można pełnoprawnie określić jako poczynania renegatów. Ale nie tylko o to chodzi. Wiele różnych bzdur historycznych, czy stereotypów przewala się na co dzień przez różne filmy czy seriale. Ale i ten wątek jest po prostu głupi- serialowi partyzanci, otoczeni przez niemieckie patrole i mający problemy z aprowizacją, najwidoczniej nie mają lepszej rzeczy do roboty niż gadanie „co to tym Żydom nie zrobią”, bo w serialu w zasadzie nic innego nie robią. Nie dość, że mocno kłamliwe, to jeszcze po prostu głupie.

7. Teraz trochę prawniczego bełkotu- 18 lipca 2016 roku przez portale o tematyce prawniczej przewinęła się informacja, że niemiecka telewizja ZDF i producenci serialu zostali pozwani. Powodami są Światowy Związek Żołnierzy AK oraz jeden z żołnierzy AK. Chodzi o naruszenie dóbr osobistych. W pozwie zażądano m.in. usunięcia w serialu liter AK z opasek noszonych przez rzeczony oddział oraz wyświetlenie informacji o prawdziwej roli AK w KAŻDEJ telewizji w jakiej wyświetlany był serial. No i pojawia się kilka problemów. Po pierwsze- obrońcy pozwanych podnosili, że polski sąd nie jest właściwy dla rozpatrywania sprawy o globalnym charakterze. Argumentacja taka, nie jest kompletnie od czapy, bo serial poszedł do kilkudziesięciu krajów. Sąd Okręgowy w Krakowie jednak uznał swoją właściwość do rozpatrywania tej sprawy, gdyż serial był emitowany również w Polsce. Tu pojawia się kolejny problem- pomimo że serial ma w tym wypadku ewidentnie charakter propagandowy, to stanowi absolutną fikcję. Nie przedstawia losów jakiegoś konkretnego oddziału AK czy konkretnych nazwisk. I pytanie czy mając na uwadze, że jakiś antysemicki oddział renegatów wśród AK się znajdzie i będą na to dowody historyczne, a fabułę serialu można uznać za fikcję literacką to czy wystąpiły obiektywne przesłanki, żeby uznać, że dobra osobiste powodów zostały naruszone. I trochę na dwoje babka wróżyła, bo w tej materii orzecznictwo bywa różne różniaste, a jedno z orzeczeń Strasburga (na które prawie na pewno powołają się pozwani) mówi jasno, że fikcja literacka w podobnych przypadkach nie stanowi naruszenia dóbr osobistych. No i dochodzi jeszcze kwestia wolności artystycznej i tym podobnych spraw. No ale ok-  załóżmy, że (czego szczerze życzę!)- strona powodowa wygra. I co dalej? Zaczynają się kolejne schody. Cóż- wyegzekwowanie wielu orzeczeń często ciągnie się latami, a wręcz nie jest realizowana nawet w Polsce. Na szczeblu międzynarodowym... przyznam się szczerze, że jako prosty żuczek nie do końca orientuje się jak to jest z wykonywaniem orzeczeń polskich sądów za granicą. Pobieżnie czytając widzę, że są regulacje w tej sprawie na terenie Wspólnoty Europejskiej. Co z pozostałymi krajami? Nie wiem, ale i w samej UE, wyegzekwowanie zasądzonych roszczeń będzie pewnie drogą przez mękę, której wielu członków Światowego Związku Żołnierzy AK ze względu na swój wiek- nie dożyje.

8.No to o co tu chodzi? -skoro wbrew pozorom sprawa, z prawnego punktu wiedzenia nie jest oczywista, a finalne załatwienie sprawy w sposób jaki wymarzyła to sobie strona powodowa jest prawie na pewno niemożliwe? Ok- są też roszczenia pieniężne, które z tego wszystkiego będzie wyegzekwować najłatwiej, ale tu przecież nie chodzi o pieniądze, prawda? Cóż- żołnierzom AK pewnie nie. Jest jednak kolejny zgrzyt. Pewnie nie wiecie, ale kancelarie prawnicze nie mogą się w żaden sposób reklamować. Dodajmy rynek jest mocno nasycony i na klienta, który przyjdzie z ulicy w zasadzie nie ma co liczyć. Co więc zrobić w takiej sytuacji? Ano albo liczyć na klientów z polecenia, co wymaga budowania bogatej bazy kontaktów, albo pojawić się w mediach w głośnym procesie. Sam znam przypadek, gdy jeden z moich wykładowców, po zostaniu obrońcą z urzędu w głośnej sprawie, zrezygnował z pracy na uczelni- najpewniej był to efekt zaistnienia w mediach i ustawianiu się klientów pod drzwiami kancelarii. Tu na początku przewijały się właśnie informacje, że kancelaria reprezentuje jednego z AKowców za darmo, ba- będzie im finansować przejazdy i takie tam. Później informacja zniknęła.  I żeby nie było- samo w sobie zaistnienie w mediach, czy jakaś forma pokazowego reprezentowania różnych podmiotów, których często nie stać na fachową pomoc prawną, w zamian za swego rodzaju rozgłos, nie uważam za coś złego. Z tego co widzę, kancelaria reprezentująca jednego z Akowców, bardzo często przewija się przez sprawy pro publico bono. I bardzo zacnie, że pomagają np. rodzicom chorych dzieci walczyć z NFZ. Jest tylko jedna kwestia. O ile np. w sporach o refundacje leczenia wyegzekwowanie zasądzonego roszczenia jest stosunkowo łatwe, o tyle tutaj, zakładając nawet wygraną- najpewniej uzyskamy wyrok wart tyle, co papier na którym go wydrukują. Tzn. oczywiście do wyroku sądu zastosuje się pewnie TVP. Tylko, że zasadniczo nie wiele to zmienia, bo i tak od 25 lat mówi o AK raczej w pozytywnym świetle. Telewizje z innych krajów, gdzie puszczono rzeczony serial, raczej to zignorują, a przecież chodzi tu o dobre imię Polski za granicą. Nie chce uchodzić za pesymistę, ale jedyną chyba metodą walki z takimi sytuacjami jest proszenie przez MSZ i różne instytucje (jak swego czasu robiła GW przy pojawianiu się terminu „polskie obozy koncentracyjne”), a jeśli to nie pomoże- wykupywanie czasu antenowego, w którym będzie można pokazywać nasz punkt widzenia. Wiem, że niefajnie jest płacić, za udowadnianie, że nie jest się wielbłądem, ale innego skutecznego wyjścia nie widzę.



9. Tak na zakończenie- to nie jest tak, że chce dissować Niemców. Współcześni Niemcy to fajni ludzie, mający często więcej dystansu do siebie niż większość Polaków. Ba, obecnie nawet dla nich pracuje i życzył bym sobie, żeby rodzimi „Janusze businessu” mieli tyle szacunku dla pracownika,  co moi aktualni chlebodawcy. Tylko kochani sąsiedzi- wybielanie tego, co wybielone sprzężone z  odwracaniem kota ogonem, jest po prostu głupie. I umówmy się- poza „Upadkiem” i „Good bye Lenin”  większość współczesnych niemieckich filmów jest po prostu słaba. Nie pogarszajcie tego wciskaniem ludziom kitu. 

Qostek